Jezioro Kaindy to jedna z wizytówek Kazachstanu. Ten niewielki zbiornik wodny powstał około roku 1910 (nie ma pewności, czy dokładnie w 1910, czy też 1911), kiedy to trzęsienie ziemi spowodowało osypanie się skał, które utworzyły tamę na przepływającej tam rzece. Z czasem poziom wody zaczął się podnosić, tym samym pokrywając sosnowy las, który był w jej zasięgu. Ostatecznie było jej na tyle dużo, że drzewa znalazły się całkowicie pod jej powierzchnią. Stan ten utrzymywał się aż do roku 1980, kiedy to zeszła lawina błotna, która przyczyniła się do obniżenia tafli wody o jakieś 10 metrów. Dzięki temu obecnie możemy zobaczyć wystające z jeziora kikuty drzew.
Sam akwen znajduje się w Parku Narodowym Kolsai, do którego wejście jest płatne 750 tenge. Znajduje się on na wysokości 1867 m n.p.m., ma 400 metrów długości, a w najgłębszym miejscu sięga 30 metrów. Nie ma możliwości, żeby przespacerować się dookoła jeziora. Jednakże można przejść się kilkoma ścieżkami, dzięki którym możemy popatrzeć na nie z góry.
Samo jezioro znajduje się 12 km od miejscowości Saty, w której polecam zatrzymać się na chwilę, trochę dłuższą niż sam nocleg. Zachęcam do przeczytania wpisu o Satach (patrz TU). Stamtąd można wypożyczyć kierowcę wraz z samochodem, który za opłatą zawiezie nas na miejsce. Za przejazd jeepen płaciliśmy 12 000 tenge, czyli wyszło nas po 2 400 tenge od osoby. Ponoć przejażdżka łazikiem kosztuje 10 000 tenge. Jednakże nasz kierowca stwierdził, że dla większego komfortu zaoferuje nam jeep.
Do Saty dojechaliśmy Dusterem, którym jednak nie odważyliśmy się na pokonanie drogi do jeziora. I był to strzał w dziesiątkę, gdyż samochód zapewne sam by zawrócił, gdyby tylko zobaczył pierwszy odcinek błotnistej, śliskiej drogi, która rozpoczynała się już za skrętem w prawo przed cmentarzem. Warto wspomnieć, że tego dnia cały czas padał deszcz, więc warunki były trudniejsze niż zwykle. Na drodze było pełno rozmaitej wielkości dziur, które nie ułatwiały zadania. Ponadto trzeba było przejechać przez rzeczkę, w sumie to na pewnym etapie jechaliśmy jej korytem. Przejażdżka była dużą frajdą!
Jeżeli ktoś postanowi poświęcić na Saty i jej okolice więcej czasu, to zachęcam do wybrania się na trekking do samego jeziora. Odległość jest wręcz idealna, żeby pospacerować. Widoki po drodze są tego warte.
Po ustaleniu z kierowcą, że za 2 godziny ruszamy z powrotem, rozpoczęliśmy przechadzkę. Kurtki przeciwdeszczowe oraz palta zapewniły nam odpowiedni komfort. Na krótkim szlaku prowadzący do celu dołączył do nas pies, który wyglądał niczym wilczek.
Nad samym jeziorem była już grupka ludzi, która schowała się przed deszczem w niewielkiej altanie. My korzystając z tego, że tam jesteśmy porobiliśmy fotki, popatrzeliśmy na okolicę i śnieg, który niedawno pokrył korony pobliskich drzew. Sprawdziliśmy wodę w jeziorze, która była bardzo zimna! Nie wiem, czy byliby śmiałkowie, którzy weszliby do niej, ale na jednym z drzew wisi znak zakazujacy kąpieli. Także przypuszczam, że takowi wcześniej byli.
Szperając w internecie można natknąć się na zdjęcia zrobione przez nurków. Wyglądają one zjawiskowo. Zapewne dla osób specjalizującym się w tym, nurkowanie pomiędzy zatopionymi drzewami może być ciekawym doświadczeniem. Tyle, że zastanawia mnie teraz kwestia, czy jest to legalne, czy najpierw należy uzyskać odpowiednie pozwolenie.
Na kolor wody ogromny wpływ ma pogoda. W słoneczne dni jest ona bardziej turkusowa. Nam się trafił deszcz, a mimo wszystko to miejsce miało swój urok. Dodatkowo mgła pokrywająca koronę drzew dodawała klimatu. Tyle, że było zimno i mokro, więc nie siedzieliśmy tam długo. Dzięki temu mieliśmy czas na zapoznanie się z miejscowością Saty. Nic nie dzieje się bez przyczyny.
Naszemu towarzyszowi najwyraźniej żaden chłód nie doskwierał.
Sprawdź też:
Komentarze
Prześlij komentarz